Piękna i występna? O najsłynniejszej łukowskiej starościnie
Kazimierz Widlica Domaszewski, starosta łukowski, który w 1663 roku rozstrzygał sprawę świętokradcy Bokowskiego kilkanaście lat później sam stał się bohaterem głośnego procesu sądowego z krwawym finałem. Główną oskarżoną była jego żona Aleksandra, zaś Kazimierza sądzono jako wspólnika jej „łotrostw”.
Aleksandrze ze Zborowskich Domaszewskiej, starościnie łukowskiej, postawiono zarzuty, za które groziła jej nawet kara śmierci:
– wielomęstwa;
– uprawiania nierządu;
– podszywania się pod ród szlachecki i fałszowania metryk;
– bezprawnego zagarnięcia majątku.
Oficjalna historia życia Aleksandry głosiła, że urodziła się jako córka Marcina Zborowskiego herbu Jastrzębiec z Rytwian i Zofii Kopciówny, sędzianki ziemskiej mozyrskiej. Wywodziła się zatem z bardzo wpływowego w XVI stuleciu rodu kasztelanów i wojewodów, którego potęgę nadwerężył dopiero król Stefan Batory, upatrując w ich wielkości zagrożenia dla swej władzy.
To Zborowscy osadzili na polskim tronie Henryka Walezego (hojnie opłaceni przez matkę królewicza, Katarzynę Medycejską), a podczas kolejnych elekcji forsowali kandydaturę Habsburgów, niemiłą Polakom, co doprowadziło do bitwy pod Byczyną w 1588 roku. Do legendy trafił banita i nieustraszony ataman kozacki Samuel Zborowski, ścięty toporem na rozkaz królewski, a także jego syn Aleksander, którego pułk wziął udział w zwycięstwie pod Kłuszynem, a następnie wkroczył do Moskwy w 1610 roku jako pierwsza zmiana załogi polskiej na Kremlu. Na pogrzebie Aleksandra Zborowskiego Jakub Sobieski (ojciec przyszłego króla Jana) mówił, że „urodzeniem, animuszem, sławą, dziełami wielki był Zborowski”, o jego pułku zaś dodał, iż „tam latały victrices Aquilae Poloniae [zwycięskie Orły Polskie], gdzie o samych nawet Polakach nigdy nie słyszano”. Łukowska starościna pochodziła z bocznej linii tego rodu.
Wcześnie osierocona przez oboje rodziców, Aleksandra wychowywała się w chłopskiej chałupie w Kolbuszowej u swej mamki Agnieszki Machówny, co miało poniekąd tłumaczyć jej „grube” (tj. prostackie) maniery. Już wtedy jednak odznaczała się niesłychaną urodą i inteligencją, którymi zjednywała sobie ludzi.
Po różnych kolejach losu trafiła do Wiednia, gdzie poślubiła niespełna 17-letniego Wojciecha Rupniowskiego, syna kasztelana sądeckiego Michała Krzysztofa Rupniowskiego.
Kasztelanic wkrótce po ślubie zmarł, a Aleksandra wróciła do Polski, aby upomnieć się o dziedzictwo po mężu dla swego synka–pogrobowca. Rodzina zmarłego nie uznała jednak przedstawionych przez nią dokumentów i odmówiła jej praw do spadku, wobec czego Aleksandra najechała mężowskie dobra w Rupniowie i zajęła je zbrojnie. W 1678 roku przed trybunałem w Lublinie toczył się proces o te dobra pomiędzy nią a Barbarą Szembekową – siostrą zmarłego, który młoda wdowa wygrała.
Prawdopodobnie to właśnie wtedy Kazimierz Domaszewski poznał Aleksandrę, gdyż sam często bywał w trybunale, nękany licznymi procesami (np. w 1677 roku burgrabia lubelski Walenty Skotnicki pozwał starostę o próbę zbrojnego wyrugowania go z dóbr królewskich w Łukowie, zajazd, zastraszenie, uprowadzenie bydła i koni oraz groźbę podpalenia). Domaszewski był wtedy rotmistrzem JKM chorągwi pancernej w pułku hetmana Jabłonowskiego (walczył pod Głuchowem i Chocimiem, a podczas rokoszu Lubomirskiego opowiedział się po stronie króla) i wielokrotnym posłem od ziemi łukowskiej na sejm. Młodzi – choć już nie tak bardzo: on miał 30 lat, ona tylko nieco mniej – szybko przypadli sobie do gustu i pobrali się. Zamieszkali zapewne w Wólce Domaszewskiej, gdzie rodzina Kazimierza miała folwark z 52 poddanymi obojga płci, gdyż w należącym niegdyś do jego zmarłego ojca Stanisława Widlicy Domaszewskiego wielkim dworze w Domaszewnicy (z największym na ziemi łukowskiej folwarkiem, liczącym 144 poddanych) mieszkała starsza siostra Kazimierza Anna z Widliców Domaszewskich Kiełczewska z mężem Remigianem, miecznikiem lubelskim.
Z tego czasu zachował się wpis w księgach ochrzczonych w parafii łukowskiej, będący jedynym śladem pobytu Aleksandry na naszych terenach. Wpis datowany jest na kwiecień 1680 roku, a już kilka miesięcy później starościna trafiła przed trybunał i nigdy do Łukowa nie powróciła.
W lipcu 1680 roku do dworu w Wólce Domaszewskiej nadeszły dwa królewskie dekrety: pierwszym król Jan III nakładał infamię na starostę, drugim na jego żonę. Pierwszy wyrok nastąpił z oskarżenia niejakiego Krzysztofa Szabrańskiego, który zarzucał Domaszewskiemu zabójstwo jego brata Aleksandra Sobola.
Choć dla większego pohańbienia dekret ten ogłoszony został nie tylko w Lublinie, ale też odczytany „w Wólce Domaszewskiej wszystkim zebranym domownikom starosty”, Kazimierz zapewne się nim nie przejął, gdyż miał takich wyroków na pęczki.
Znacznie poważniejszy był drugi dekret, skierowany przeciw „Aleksandrze ze Zborowa, bo takie imię i nazwisko przyjęła, rzekomej żonie wcześniej szlachetnego Wojciecha (łac. Albert) Rupniowskiego, teraz wielmożnego Kazimierza Domaszewskiego starosty łukowskiego, lecz prawdziwie Agnieszce Machównie lub Doboszównie”. Tę sprawę wytoczył „uczciwy [tj. chłop] Bartłomiej Zatorski”, podający się za pierwszego, a zatem jedynego legalnego męża oskarżonej. Do pozwu przyłączyli się „wielmożni Franciszek ze Słupi i Barbara z Rupniowa Szembekowie, starostowie bieccy”, podważający prawa małego Adama Krzysztofa Rupniowskiego do majątku po ojcu i uznający zajęcie Rupniowa za gwałt. Ten dekret wydany został w dwóch egzemplarzach, z których pierwszy odczytano na Zamku w Łukowie, a drugi w Lublinie.
Szembekowie rozgłaszali wersję, że Aleksandra była z pochodzenia chłopką, nieślubną córką Agnieszki Machówny z Kolbuszowej i jakiegoś dobosza milicji pańskiej z Dubna. Po śmierci matki małą Agnieszkę, po ojcu zwaną Doboszówną, miały przygarnąć jej ciotki do pasienia gęsi i owiec, a następnie wydały ją za mąż za kozaka książąt Lubomirskich Zatorskiego, od którego uciekła. Nie ma wątpliwości, że cała ta konstrukcja została obmyślona na wyrugowanie Aleksandry z Rupniowa każdym bądź sposobem, a Zatorskiego zapewne dobrze opłacono, aby po latach zechciał dochodzić swojej „krzywdy”.
Wydaje się, że pogłoski o szykowanej intrydze musiały docierać do Domaszewskich już wcześniej, gdyż jeszcze przed lipcem podjęli oni kroki zmierzające do potwierdzenia szlachectwa Aleksandry przez jej krewnych, co zazwyczaj było wystarczającym dowodem dla sądu. W nawiązaniu kontaktów ze Zborowskimi przeszkodzili im jednak Szembekowie, a gwałt ten został odnotowany w aktach grodzkich lubelskich. W imieniu „wielmożnych Kazimierza i Aleksandry Domaszewskich starostów łukowskich” ich sługa Jan Zieleniecki wniósł skargę „przeciwko wielmożnym Franciszkowi i Barbarze Szembekom małżonkom, starostom bieckim, jak również ich synowi Przecławowi oraz ich sługom. Albowiem owi wielmożni Szembekowie złamali jedno z najświętszych praw Królestwa, (…) [gdyż] po niedawno zapadłym dekrecie między uczciwym Zatorskim a obecną żoną protestującego [tj. Domaszewskiego], wyekspediowany do Lwowa z listami do różnych osób pan Jan Jasiński z trzema czeladzi, (…) na gościńcu pomiędzy lasem a siedzibami ludzkimi został doścignięty konno i pochwycony, po czym wypytywano go, od kogo niesie listy”. Nie chcącego udzielić odpowiedzi posłańca bito pięściami i nahajkami po twarzy, głowie i plecach, krzycząc: „dokąd idziesz, kłamasz ty taki a taki synu, od starościny ty łukowskiej idziesz, gdzie masz listy?”. „W imieniu swoich znieważonych państwa człowiek ten raz po raz protestował” – zaznaczono w skardze.
Podczas toczącej się latem 1680 roku rozprawy wynajęci przez Szembeków patroni (tj. prokuratorzy) głosili na temat Aleksandry jeszcze większe rewelacje, niż jej plebejskie korzenie. Oto po ucieczce od Zatorskiego miała ona wieść życie luksusowej nierządnicy oraz łowczyni majątków. Pierwszą z jej ofiar był rzekomo austriacki oficer Kollati, przybyły do Warszawy z Eleonorą Habsburżanką (żoną króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego), a kolejną właśnie kasztelanic Rupniowski. Ten pierwszy, wywiózłszy żonę do Wiednia, gdy dowiedział się od „życzliwych” o jej profesji miał ją porzucić, ona zaś zaniosła skargę do samego cesarza, podając się za niewinnie skrzywdzoną przez cesarskiego oficera polską szlachciankę: „w suplice do cesarza napisała, że jest córką marszałka polskiego, że ją [Kollati] z klasztoru uwiódł, że wziął sto tysięcy w klejnotach”… Uzyskawszy bez procesu odpowiednią rekompensatę (ponieważ Kollati wolał zbiednieć, niż przyznać się cesarzowi do kompromitacji), zastawiła z kolei sidła na o wiele młodszego od siebie kasztelanica, który dziwnym trafem prędko po ślubie zmarł: „księdza Biego na ulicy złapano (który dał ślub). Po ślubie wziętym jechała z nim do Paryża, tam tedy nescitur quo fato [z niewiadomej przyczyny] w rękach jej periit [zmarł]”. W machinacje te próbowano też uwikłać Kazimierza: „rozumiał favor et gratiam [łaski i względy] (…) p. starosta łukowski, także recens [niedawny] z Wiednia pieniędzy accesus [dopływ], po które już stante voto matrimoniali [po zawarciu małżeństwa] z p. Domaszewskim do Wiednia jeździła i z niemi (okradłszy, ut fama ferebat [jak wieść niesie], któregoś kawalera) powróciła”.
Wszystkie te kalumnie były bardzo atrakcyjne dla publiki, tyle że brakowało na nie dowodów. Co więcej, Szembekowie popełnili formalny błąd i opuścili Lublin przed końcem sesji, a tym samym nakaz nałożony w dekrecie królewskim na starościnę, by stawiła się w zamku lubelskim we wtorek po 1 września w celu odbycia dwutygodniowej kary w wieży, został łatwo przez Domaszewskich zakwestionowany. Zaraz na początku września starosta łukowski posłał do urzędu grodzkiego swego sługę Stanisława Szczygielskiego, aby oznajmił, że jego chlebodawcy – „wielmożny starosta łukowski Kazimierz z Domaszewnicy Domaszewski i jego żona Aleksandra ze Zborowa Domaszewska, starościna” – byli szczerze gotowi poddać się zasądzonemu wyrokowi, ale skoro Szembekowie nie przybyli „ani we właściwym terminie, ani też jak dotąd nigdy później”, aby być świadkami owego „wstąpienia do wieży”, Domaszewscy nie czują się już do tego zobowiązani.
Dopiero pod koniec 1680 roku do Lublina przybyli tak wyczekiwani Zborowscy – Wojciech i Jan, synowie Andrzeja, oraz Michał i Aleksander z przydomkiem Milińscy – którzy wnieśli do akt grodzkich wywód szlachectwa swego i Aleksandry wraz z rozrysowanym drzewem genealogicznym po linii ojcowskiej i matczynej. Wynikało z niego, że starościna jest córką Marcina Zborowskiego herbu Jastrzębiec, wnuczką Andrzeja i Zofii Biesiadeckiej, a prawnuczką Jakuba Benedykta i Anny Duninówny; po linii matczynej zaś córką Zofii Kopciówny, a wnuczką Krzysztofa Kopcia i Felicjanny z Firlejów Broniewskich. W wywodzie ujęto też synka Aleksandry, Adama Krzysztofa Rupniowskiego, określonego jako puer minorennis (chłopczyk malutki). Dwustronicowy, bardzo szczegółowy wywód kończył się przysięgą Zborowskich, „iż jejmość pani Zborowska, niegdy pana Marcina Zborowskiego i jejmości pani Zofii Kopciówny córka, pierwszego jmści pana Wojciecha Rupniowskiego kasztelanica sądeckiego, powtórnego zaś małżeństwa starosty łukowskiego małżonka, jest prawdziwie córką pomienionego jmci pana Marcina Zborowskiego, brata naszego rodzonego z jejmością niegdy Zofią Kopciówną spłodzoną, a naszą [tj. Wojciecha i Jana Zborowskich] synowicą, nam zaś Michałowi i Aleksandrowi Milińskim z tej macierzy naszej siostrą cioteczną i prawdziwie tak z ojczystej, jako macierzyńskiej linii szlachcianką i domu naszego krewną”.
Skoro cała rzecz sprowadziła się już tylko i wyłącznie do oskarżeń ze strony Zatorskiego o ewentualne cudzołóstwo Aleksandry, „p. starosta łukowski omnino reassumsit vires et solidissime [całkiem odzyskawszy siły i pokrzepiony] chodził, nicując realitatem causae [prawdziwość sprawy] kozaka et solidando res suas [utwierdzając rzecz swoją]”. Adwokaci starosty zapewne uznali, że teraz to Szembekowie zostali postawieni pod ścianą, zmuszeni do szukania dowodów przeciw Aleksandrze, by nie być oskarżonymi o pomówienie i sami podani do sądu. „Chciano było egzekucjami przeciągnąć w tymże Trybunale 1680 do experimentu [dowodu], ale się toties quoties [tyle o ile] dano rozdać i dobra armis [zbrojnie] utrzymano”. Pomimo więc przymusowego aresztu domowego Aleksandry – ponieważ do końca procesu zakazano jej opuszczać Lublin, a pod kamienicą postawiono straż – Domaszewscy spędzili zimę w Lublinie zapewne w wesołych nastrojach.
Jednakże proces wznowiony w 1681 roku przyniósł kres dobrym nadziejom Domaszewskich. Dialog pomiędzy przewodniczącym tej sesji trybunału wojewodą łęczyckim Piotrem Opalińskim a Aleksandrą mógł wyglądać następująco:
– Powiedziałaś aśćka w swych oryginalnych zeznaniach, żeś się chowała w Kolbuszowej. Czy nadal to potwierdzasz?
– Tam byłam z niańką moją, Agnieszką Machówną, jako sierota, po śmierci rodziców przeniesiona i wychowana. – Tu Aleksandra dodała dla asekuracji: – Lecz nie tylko w Kolbuszowej mieszkałam. Mówiłam już, że od kolebki chowałam się u różnych dworów.
– A powiedz raz jeszcze, jak nazywała się świętej pamięci matka waćpani?
– Moja matka była z domu Kopciówna, primo voto Chodkiewiczowa, secundo Domaradzka, która potem wyszła za mego ojca, Marcina Zborowskiego z Rytwian.
– I jako Zborowska zmarła?
– Tak, będąc mu żoną zmarła – potwierdziła Aleksandra.
– Bo z kwitów grodowych, któreśmy przejrzeli, i kontraktów ślubnych wynika, że za tym Marcinem Zborowskim nie Kopciówna była, ale panna z domu Domaradzka, która w dodatku męża swego przeżyła i po jego śmierci poszła za Godlewskiego. Jak to aśćka wyjaśnisz?
– Musi być w tym jakaś pomyłka. Wszak przeczy temu drzewo rodowe, które panowie Zborowscy, krewni moi, przedstawili i jego prawdziwość zaprzysięgli.
– A my mamy na to urzędowe papiery, które przecież nie kłamią.
– Ja też mam papiery, które sądowi przedstawiłam, i z nich to wynika, co rzekłam.
– Widzieliśmy te papiery aśćki i wynika z nich jeszcze co innego, a mianowicie, żeś się urodziła w roku 1651. Czy potwierdzasz to?
– Potwierdzam.
– Tyle że z innych dokumentów wynika, że pan Marcin Zborowski musiał zemrzeć w 1649 roku, bo już wtedy kwitowali za niego wdowa po nim i jego bracia. A stąd idą dwojakie wnioski: primo, żeś lat dwa po śmierci swego ojca rodzić się nie mogła; secundo, żeś jest narodzona z inszej matki, jeśli prawdą jest co mówisz, że twa mać jako Zborowska zmarła. A skoro ta matka waścina musiałaby być przed Domaradzką, która z panem Marcinem Zborowskim była przez 10 lat i męża przeżyła, z tego wynika, żeś musiała się zrodzić po śmierci swej matki w lat 12, chyba w grobie!
Błyskotliwy wywód wraz z wieńczącą go puentą został zapisany w aktach procesu. Ostatecznie Aleksandra Domaszewska została uznana winną fałszerstwa metryk, wdarcia się podstępem do stanu szlacheckiego, krzywoprzysięstwa, lżenia powagi sądów i wielomęstwa. Nie udowodniono jej natomiast nierządu. Ze względu na jej nazwisko – bo w końcu była starościną Domaszewską, kimkolwiek bywała wcześniej – skazano Aleksandrę jak szlachciankę: nie na powieszenie, lecz ścięcie toporem. Przed ścięciem przewidziano też porcję tortur w postaci truncatione mammarum – obcięcia piersi. Kat jednak ulitował się i oszczędził jej tych tortur.
Wyrok wykonano 12 lipca 1681 roku na rynku w Lublinie. Legenda głosi, że Aleksandra godnie zniosła karę. Stojąc na szafocie, martwiła się głównie o los swego synka. Poeta Jan Gawiński włożył w jej usta słowa pożegnania ze światem:
„A ty, synu mój wdzięczny, latorostko mała,
Rośń, żyj na późne wieki; a co bym ci miała
W wieczny dać upominek, miej to za spuściznę:
Mądrym, mężnym Bóg daje cały świat w ojczyznę.
Tnij, mieczu!…”.
Niestety, dalsze losy chłopca są nieznane.
„Ta Domaszewska poruszyła Rzeczpospolitą więcej niż pogrom chocimski” – napisał później Jan Ziółkowski w powieści poświęconej pięknej starościnie, wkładając te słowa w usta króla Jana III Sobieskiego. Znamienne, że tylko ta jedna dama w całej polskiej historii zasłużyła na miano „polskiej Wenus”. Nie Barbara Radziwiłłówna, nie żadna ze sławnych metres królewskich, których w naszej historii nie brakowało – a właśnie łukowska starościna.„O! jakże sławne polskie Tatry, że Heleny swe mają, mają Kleopatry!” – pisał o niej poeta, a inny wkładał w jej usta słowa: „onam ja, Wenus polska, której czołem biły państwa”… i: „piękność mą z anioły niemal porównano”… Współczesny jej poeta Jan Gawiński sugerował nawet, że jej urokowi ulegali nie tylko sędziowie i starostowie, ale też „mitry książęce, auzońskie infuły, purpury watykańskie”… Ponoć nawet sam cesarz Leopold miał słabość do tej niezwykłej osoby, fascynującej nie tylko urodą, ale przede wszystkim charakterem i wielkością umysłu:
„Onam ja, gdym z cukrowych ust słów dobywała,
Ludzi złotym łańcuchem za sobą ściągała. (…)
Onam ja, com subtelny, wielki rozum miała,
Bym tylko czyn od końca każdy zaczynała”.
Starościna Domaszewska do grobu zabrała swoją prawdziwą tożsamość i prawdziwą historię swego życia. Do dziś trwają spory, jak właściwie miała na imię: Agnieszka, Aleksandra, a może Jadwiga? Według sprawozdania z procesu, Agnieszka Machówna to było imię jej matki; z kolei Jan Gawiński w okolicznościowym wierszu nazywał ją Jadwigą („Mowa ostatnia umierającej przez miecz Jadwigi z Kolbuszowa, w Lublinie dekretem trybunalskim Anno 1681 pokonanej”). Ten ostatni sprawę łukowskiej starościny znał z relacji innego poety, Wespazjana Kochowskiego, który był ponoć świadkiem egzekucji i także poświęcił Aleksandrze wiersz („Epitaphium inscriptum M. D. Domaszewska”). I jakie było jej prawdziwe nazwisko: Machówna? Doboszówna? Zborowska? Zatorska? Rupniowska? Domaszewska? Proces nie odpowiedział jednoznacznie na żadne z tych pytań.
Dzieje „Agnieszki Machówny” doczekały się bardzo wielu odsłon, ciesząc się dużym powodzeniem, jak każda sensacyjna i skandalizująca historia. Zwykle jest to po prostu mniej lub bardziej wulgarna opowiastka o pięknej i przebiegłej nierządnicy; w PRL-u odczytywano ją przez pryzmat walki klas, widząc w Aleksandrze kobietę z ludu, ukaraną za próbę przekroczenia bariery stanowej (Z. Kuchowicz, „Niezwykłe przygody pięknej doboszanki”, 1974); obecna interpretacja z pozycji feministycznych i genderowych widzi w Aleksandrze wojowniczkę przeciw „dominacji mężczyzn nad kobietami” (D. Chemperek, „Z chłopki księżna. Historia wielkiej mistyfikacji z XVII wieku”, 2000). Wszystkie te interpretacje mają jeden wspólny mianownik: czarnym charakterem jest w nich zawsze Kazimierz Widlica Domaszewski.
Wcale to nie dziwi, gdyż jedynym (!) źródłem, na którym oparto wszystkie te teksty, jest tzw. „Narratio Causae”, opublikowane w 1829 roku w „Pamiętniku Sandomierskim”. Pełne makaronizmów rzekome sprawozdanie z procesu zawiera niestety całą masę błędów (np. zmienia imię Wojciechowi Rupniowskiemu na Stanisław, nazywa go kasztelanicem bieckim zamiast sądeckim itp.) i przypomina raczej plotkarską notatkę dla prasy, niż urzędowy zapis. Zarzuty sprokurowane przeciw Aleksandrze są tu przedstawione jako fakty, choć żadnego z nich nie udowodniono, a już sugestia, że starościna została podstępnie zwabiona do Lublina i oddana pod sąd przez swego wiarołomnego męża zadawałaby kłam informacjom o jej wybitnej inteligencji. Autor tego sprawozdania z jakiegoś powodu ewidentnie sprzyjał jednej stronie, zresztą prezentując linię przyjętą także przez sędziów.
Starosta łukowski jest w „Narratio Causae” przedstawiony w sposób wybitnie antypatyczny. Już na wstępie zaprzeczona jest jego miłość do Aleksandry: „jmp. Domaszewski, starosta łukowski, czyli luxu [urodą], czyli nummis [pieniędzmi] uwiedziony wziął ją do siebie”. Później stał się jej wspólnikiem, by na końcu ją zdradzić: „jmp. starosta łukowski, już plene conscius criminum adulterae [zupełnie świadom przestępstw cudzołożnicy] posyła amicos [przyjaciół] do jmp. starosty bieckiego: (…) ja jej nie dam protekcji (…). Sprowadził ją tedy pod Trybunał jako żonę sub specie amicitiae [pod pozorem przyjaźni], kazał incognito pójść jej między kramy, a tu interim juditium [tymczasem sąd] wartę przydał. (…) Sagax mulier [przebiegła kobieta] dociekła sekretu, że mąż o nią nie dba, (…) że ją mąż sprzedał”. Naprawdę mamy uwierzyć, że Aleksandra, dotąd rzekomo wodząca za nos pół Europy, z cesarzami włącznie, dała się nabrać na wybieg z kramami?
Dalej co prawda autor sprawozdania opisuje boje trybunałowe Kazimierza o Aleksandrę: „kozakowi biecki, a kozaczce [tj. Aleksandrze] łukowski starostowie procurabant testes [przygotowali świadków]”; „patroni p. starosty łukowskiego (…) gdy sprawa przypadła, przyprowadzili na ratusz Zborowskich” itp. – ale i to nie zmienia przekonania autora, że Aleksandrę pozostawiono samą sobie. Zatem Ewa Rot w artykule „Klęska awanturnicy…” (2003) może już śmiało napisać o Kazimierzu, jak to „zgarnął pieniądze żony i przystał do obozu oskarżycieli. Przekupiony, wydał Agnieszkę po judaszowsku”, a ona „nie straciła jednak głowy. Udało jej się dotrzeć do bocznej linii Zborowskich i przekupić ich”. Niby jak mogła to zrobić bez pomocy Kazimierza, skoro rzekomo zabrał jej majątek, a ona sama siedziała pod strażą?
Warto zatem opowiedzieć tę historię na nowo, tym bardziej, że w księgach grodzkich lubelskich zachowało się kilka wpisów, rzucających inne światło na sprawę Aleksandry Domaszewskiej. Wynika z nich, że Kazimierz – choć nie był wcale święty, a raczej posiadał wszystkie cechy staropolskiego zabijaki i warchoła, co to wyrokami sądowymi kazał sobie podbijać płaszcz albo dach dworu – wobec Aleksandry był uczciwy i walczył o nią do końca, chwytając się różnych argumentów i kruczków prawnych, byle wybronić ją od wyroku. W końcu i o jego dobre imię tu chodziło! Jego ludzie raz po raz biegali więc do ratusza, by protestować w imieniu „swoich państwa, starostów łukowskich” przeciw krzywdom, które ich spotykały. Zastanawiająca jest zwłaszcza relacja o pościgu wysłanym za emisariuszem Domaszewskich, gdy próbował nawiązać kontakt ze Zborowskimi: czy to nie wskazuje na niepewność Szembeków co do przedstawianej przez nich wersji? A może jednak Aleksandra naprawdę była tą, za którą się podawała, a mistyfikacją było właśnie zrobienie z niej chłopki?
Starosta Domaszewski nie płakał po żonie zbyt długo. Już w 1683 roku był ponownie żonaty – tym razem z Konstancją ze Stępkowskich. Przypuszczalnie za drugim razem znacznie ostrożniej dobierał sobie towarzyszkę życia i wolał postawić raczej na pewny rodowód, niż wdzięk i majątek. Jego nowa żona zaraz po przybyciu do Łukowa wpadła w wir towarzyskich obowiązków i zaczęła być rozchwytywana jako matka chrzestna dla latorośli okolicznej szlachty, o czym świadczą akta metrykalne z tego czasu. I tak np. w 1698 roku w kościele w Tuchowiczu trzymała do chrztu Zofię Jezierską, córkę Krzysztofa i Teresy z Cieciszowskich, a więc ciotkę kasztelana Jacka Jezierskiego. Natomiast sam Kazimierz Widlica występuje w tych latach w roli chrzestnego tylko trzykrotnie: w październiku 1682 roku i w początkach 1683 roku, a później dopiero w 1689 roku. Jego nieobecność przez większość 1683 roku pośrednio wskazuje na jego udział w wyprawie wiedeńskiej, co do którego historycy nie są pewni – choć na pewno wyruszyła pod Wiedeń jego chorągiew.
Infamia i rozliczne kary nakładane przez trybunał w najmniejszym stopniu nie zaszkodziły karierze Domaszewskiego. Przeciwnie: w 1688 roku został mianowany kasztelanem sanockim i wciągnięty w poczet senatorów koronnych (lecz jeszcze w aktach urodzonych w 1689 roku figuruje z tytułem starosty łukowskiego). Być może w podzięce za tę nominację w tym samym roku wspomógł budowę kaplicy swego patrona Św. Kazimierza w katedrze wileńskiej kwotą 3000 florenów.
Co prawda przyjęło się (za biogramem w PSB), że Kazimierz Widlica zmarł około 1700 roku, lecz już wiosną 1692 roku w dokumentach sądowych łukowskich Konstancja ze Stępkowskich Domaszewska występuje jako wdowa po kasztelanie, a Stefan Mościbrodzki jako „towarzysz i deputat chorągwi pancernej nieżyjącego Kazimierza Widlicy Domaszewskiego”.
Chociaż Kazimierz zmarł bezpotomnie, nie doczekawszy się dziedziców ani z pierwszą, ani z drugą żoną, starostwo łukowskie po krótkim interludium powróciło w ręce jego rodziny za sprawą drugiego męża jego siostry Anny, Jana Nowosielskiego, oraz jej syna i wnuka – kolejnych starostów łukowskich.
Dodaj komentarz