Fragmenty – O powstaniu styczniowym

W kilku numerach Gazety Łukowskiej, z 1926 roku, nauczyciel z Guzówki J.B. Świątek publikował opowieść o powstaniu styczniowym pt. „Fragmenty”. Niestety, w wyniku nieporozumień pomiędzy redaktorem naczelnym pisma, Janem Stanisławem Majewskim a członkami zjazdu nauczycielskiego, historii, opowiadającej o bitwie pod Mysłowem, nie dokończono.

FRAGMENTY

Przebieg bitwy, jakoteż inne wydarzenia opisane w niniejszym opowiadaniu, oparte są na historycznych danych oraz zeznaniach naocznych świadków, dziś starców, a podówczas młodych chłopców Andrzeja Pieniaka i Pikulskiego z gm. Mysłow

Dzień się kończył.

Słońce czerwone, ogromne, ciężkie i senne zawisło tuż nad ziemię, strojąc ją w karmazyn i szkarłat przecudny, o drzewa przydrożne i lasy skąpane w pozłocistych blaskach stały wyniosłe i wspaniałe, jak posągi piękna. A słońce, jak bryła roztopionego żelaza, staczało się coraz niżej i niżej, schowało się rąbkiem swej tarczy, potem połową skryło się za sinemi mgłami dali, wreszcie wolniutko całe zapadło się gdzieś w zaświaty, zostawiając ziemię w swych tęczach barwistych przepiękną, jak witraż królewski bogato złotem dziergany. Powoli te barwy i blaski zaczęły rzędnąć i niknąć, rozpływać się najpierw na ziemi, później coraz wyżej. Szare cienie się rozpostarły na niskich płaszczyznach i we wgłębieniach, zaczęły pełzać po pniach drzewnych w górę, ogarniając konary, wnikając między gałęzie i liście, wreszcie opanowały wszystko, wraz z wszechwładną ciszą.

Z wieży kościółka wilczyskiego ozwał się silny i czysty dźwięk sygnaturki, dzwoniącej na wieczorne pacierze. Nagły ten płacz dzwonka zatargał falami ciszy, skręcał się i rozpryskiwał, lecz nie ustawał, a wzmagał się i płynął jak tok srebrzysty po rosie wieczornej, snuł się po jarach i wądołach, mieszał z wonią świeżo zoranej roli, rozrósł się, rozpotężniał, rozkołysał nad światem Bożym. Jak pieśń anielska wstępował do serc ludzkich i otwierał je do cichej wieczornej modlitwy, rozpostarł się nad wygonami, wnikał w haszcze lasów i tam rozbity na tysiączne akordy, rozsiany niknął i zapadał się po wyrwach i wśród kwitnących wrzosów.
W tym czasie pośród borów ciemnych i ponurych wąską drożyną, prowadzącą z Ciechomina do Woli Mysłowskiej posuwał się w mrokach oddział jakiegoś wojska-niewojska. Ubrane to było przeróżnie, tylko najmniej było wojskowych mundurów, a najwięcej bronzowych i siwych sukman chłopskich; na głowach tu i owdzie widniała konfederatka, tam znowu „wściekłych” czap kilkanaście, a także zwykłe barankówki i strzeleckie kapelusze się trafiały. Ludzie ci uzbrojeni byli w kosy na sztorc, inni mieli siekiery, kłonice, maczugi gwoźdźmi nabijane, a szczęśliwsi nawet flinty powiązane sznurkami, oraz torebki z kulami i prochem. Za tą piechotą posuwało się niepełne pół szwadrona ludzi na koniach chudych, lękliwych i słabych. Kawalerja ta była dobrana nieco lepiej, gdyż tu i owdzie błysła głownia szabli, szczęknęły ostrogi, trąciła o gałąź drzewa lanca; słychać też było chrzęst siodeł i pantaszy. Była to arjergarda piechoty, w awangardzie której szło sześciu strzelców konnych, wypatrujących bacznie, czy pośród gęstwy leśnej nie dojrzą gdzie znienawidzonych kozaków. Cały ten dziwny oddział liczył dwustu około ludzi.

Szli cicho, spokojnie, bez rozmów, bez szeptów nawet. Każdy ściskał broń, jaką miał w ręku, stawiał kroki jak automat, bezmyślnie, bez taktu czy rytmu — i patrzył ponuro przed siebie lub w ziemię. Smutek jakiś i przygnębienie wiało od tych sylwet ciemnych, byli to jakgdyby straceńcy, idący dobrowolnie i świadomie na śmierć w obronie jakiejś mało znanej im, a wielkiej idei. Szli tak już długo, bo jednym marszem od Zgórznicy przez Stoczek i Ciechomin, więc byli pomęczeni, głodni, przytem niewyspani. Komendant Zieliński, ranny ciężko, zdawszy dowództwo Redlowi, rozkazał im najdalej w południe dnia następnego stanąć na punkcie zbornym w jarczewskich lasach.

– Cie, żołnierska dola, żeby to wciorności! – zaklął siwy piechur w tabaczkowej sukmanie
– Wojtek, gałaguło, dokielaś tam wlazł?
– Nie bójta się tatulu, nic bójta! – Jesce mę ta kozunie nie zjadły. Nie klnijta ino bo…
Przerwał Wojtkowi daleki dźwięk sygnaturki i wszyscy, jak na komendę, odkryli głowy. Zaczęli bezładnie, półgłosem, każdy po swojemu mamrotać Anioł Pański. Nastrój był ogromnie uroczysty, modlono się z pokorą i w skupieniu, nikt bowiem nie był pewny, czy słońce jeszcze zobaczy. Po tej modlitwie zapanował zupełnie inny duch wśród ludzi: nogi nabrały elastyczności, postacie więcej życia. Rozwlekły się rozmowy, najpierw ciche i urywane, potem coraz gęstsze i głośniejsze, aż zapanował ożywiony, miejscami wesoły nawet rozgwar. Ten i ów wyrwał się z dowcipem, tamci ob-mawiają kozuniów, wyśmiewają rosyjską piechotę, nawet z „ichniej” artylerji kpią. Inni wreszcie radzi rozmawiają o nocnym spoczynku, którego się spodziewają.

– Tatulu, słuchajcie-no, co rzekę: – ozwał się Wojtek do swego sąsiada – tera słyszeliźwa sygnaturkę, to musi być i kościół, a tenci na polu nie stoi, ino we wsi, nieprawda?

Stary popatrzał na rysującą się w mroku sylwetkę synalka, pokręcił głową, poczem rzekł:
– Co tobie we łbie, wróble się biją?
– Wróble teraz śpią, ale kościół, pedam, stoi we wsi, a wieś ma dużo stodół i chałup. W chałupach som ziemnioki, chlib, mliko, sperka, a zasie we stodołach somsieki ze słomą. Heta ci sie dziś wyligam, za syćkie niewyspane noce!… Jaka to wieś, ta co się świeci?
– Ponoć Wola jakasić! – ozwał się ktoś z przodu.

Doszli istotnie do Woli. Tu jednak, ku umartwieniu i złości Wojtka, jak również i reszty, z pośród awangardy wysunął się nowy komendant oddziału, Redel, i głosem stalowym huknął w zwinięte przy ustach dłonie:
– Półsekcjami na lewo zachodź – za mną – marsz!
W mgnieniu oka sformowały się dwójki i cały oddział długim wężem pełzł środkiem dwóch rzędów świateł wieczornych, bijących z okien chałup. Przeszli wioskę całą i posuwali się dalej gościńcem szerokim, dosyć piaszczystym, obsadzonym z obu stron sokorami. Po jakimś kwadransie czasu doszli do ogrodu wielkiego, czy parku; za tym widać było budynki dworskie na lewo, a wprost, nieco dalej leżała duża wieś.

– Staną ą ą ą ć – stój! – rozległa się gromka komenda i cały oddział, jak wryty, stanął w miejscu.

Komendant przywołał do siebie jednego z konnych, snąć podoficera, i rzucił mu rozkaz:
– Konie umieścić w stajniach dworskich, napoić i nakarmić, ludzie zaś na noc przy koniach!
– Rozkaz, panie pułkowniku!

Konni oddalili się we wzorowym porządku, wówczas pułkownik przecwałował wzdłuż pieszych i zatrzymał się przed siwym wąsalem, mającym głowę pookręcaną krwawemi szmatami.
– Sierżancie, weźmiecie pieszych i rozmieścicie ich we wsi, tu, bliżej dwora. Poszukać co do zjedzenia, tylko ostrzegam przed gwałtami!
– Rozkaz! – zabrzmiał tubalny głos sierżanta.
Około dziewiątej wieczorem cicho już było we wsi: piechurzy spali po chałupach i stodołach kamiennym snem.

We dworze inaczej. Tam po obrządku koni ludzie wdarli się do gorzelni, a choć rządca pan Łaski z kucharzem Rumińskim wszystkiemi siłami bronili dostępu, przecież większość przemogła. Ludzie zaczęli pić na umór, pić, ile tylko wytrzymać mogły wygłodzone żołądki; czerpano z kadzi wiadrami i szkopkami spirytus, okowitę, gorzałkę i wchłaniali w siebie wszystko bez miary i upamiętania. Gdy im się z czupryn kurzyć zaczęło
wówczas wprost dziwne rozpętanie ich ogarnęło krzyczeli, skakali, bili się z sobą, tłukli w bęben; znalazło się nawet kilka piszczałek, litaurów i bałabajek kozackich, więc rozpoczęły się tańce jakieś półdzikie, namiętne, jakieś okropne pląsy — pląsy — pląsy… Kotłowało się wszystko, kłębiło, wirowało, jak stado upiorów, wściekłość opanowała ludzi, zezwierzęcenie straszne, obłęd szaleńczy.

A nad tem wszystkiem, nad ziemią całą jaśniała w poświacie księżycowej cicha, świetlista wrześniowa noc. Biała, lśniąca tarcza księżyca unosiła się nad tą ohydą, kładła potoki srebrnego światła na szczyty drzew, na budynki, na szychty żółtych liści…

Około północy uciszyło się zupełnie, tylko pod płotami i w rowach leżały półmartwe ciała żołnierzy zmorzonych pijackim, ciężkim snem. Gdzieś od lasu zerwało się stado wron i zakrążyło wielkiemi koliskami nad śpiącemi z rozgłośnym przejmującym krakaniem…

W szarej przędzy porannych mgieł wataha Dońców pędzi, co koń wyskoczy, poprzez ścierniska od Lisikierza do Woli Mysłowskiej; wpadli do wsi i zaszyli się gdzieś między budynki, że oko ludzkie ich nie dojrzało. W godzinę może potem od strony Jarczewa i Dworni także w kierunku Woli Mysłowskiej wysunęły się z lasów setki kozactwa, za którym piechota szła zwartym szykiem, potem ukazały się cztery paszcze lekkich polowych dział; pochód zamykał szwadron lekkiej dragonji. Oddział ten składał się z ośmiu rot, (Rota w czasie wojny liczyła 200 ludzi, zaś w czasie pokoju 160; jest to rachuba przyjęta tyłków rosyjskiej piechocie. Kozacy dońscy, zaporoscy i Czerkiesi liczyli się na sotnie; kawalerja regularna na eskadrony, liczące po 150 ludzi pełnego kompletu) licząc rosyjską modłą.

Posuwali się zwolna, ostrożnie, lecz pewnie. Czuli się silni, boć mieli doskonałą broń i wbród amunicji, a sformowani byli umiejętnie, mieli bowiem dla ochrony czoła i boków niezrównanych mołojców stepowych, na tyłach ciężką, śmiałą dragonję, przytem cztery armaty. Szli więc zawzięcie, upatrując owych „miatieżnych buntowszczykow”, którzy śmieli targnąć się na „caria, wieru i otieczestwo”.

Gdy dochodzili do Woli, wówczas ze wsi wysunęli się czterej kozacy i pocwałowali w stronę przybywających. Główny dowódca, stary, olbrzymiego wzrostu, pułkownik wysłuchał raportu, poczerń rozjaśniła mu się brodata twarz i kazał zwołać ukrytą watahę. Rozkaz spełniono natychmiast. Połączone siły rozłożyły się dla chwilowego spoczynku tuż za wsią w małym lasku, t. zw. borku, a na wszystkie strony rozesłano rekonesanse o sile pięciu kozaków w każdym dla zbadania okolicy.

Dzień już był jasny, bo właśnie słońce wschodziło w całym majestacie swego piękna, przeglądając się wszystkiemi barwami w kropelkach rosy hojnie rozsutej po ziemi. Lekki, chłodny, a przejmujący wietrzyk jesienny zbudził kilku żołnierzy naszych, śpiących po nocnej hulance pod płotami i w rowach. Zaczęli jeden po drugim wstawać leniwie, przeciągać się, poziewać siarczyście od ucha do ucha i z ciężkiemi głowami, mrużąc jeszcze senne powieki –opierali się o płoty; tu znowu jaki taki jeszcze sobie potężnie, a rozgłośnie ziewnął, jeszcze się całą mocą stawów i mięśni przeciągnął. Po dopełnieniu tych urzędowych formalności, jęli przytomniej rozglądać się wokoło, mrużąc oczy od blasków słonecznych.

Nagle jeden z nich zaczął uporczywie wpatrywać się w jakieś ciemne, na tle lasu poruszające się punkciki. Przysłonił oczy najpierw jedną ręką, potem drugą i wówczas dojrzał pięć słońc połyskujących w pięciu berdyszach lanc, pięć koni małych, a niezmiernie lotnych i pięciu ludzi na nich w ogromnych baranich czapach z czerwonemi „płomieniami”. Żołnierz patrzył i patrzył, a twarz mu się wydłużała, oczy stanęły w kole, wreszcie blady jak upiór wrzasnął przeraźliwie:
– Kozacy!…

Słowo to, jak iskra elektryczna, wstrząsnęło ciałami śpiących jeszcze pod płotem kilkudziesięciu żołnierzy. Zerwali się szybko, a dojrzawszy naocznie zmykających kozaków, w panicznym popłochu, z krzykiem i przekleństwami cisnęli się do stajen, by kulbaczyć konie.

Na ganek dworu wyszedł pułkownik Redel i patrzył zdziwiony na bezład, jaki widział przed sobą. Wreszcie, widząc swych ludzi na koniach, iż bez rozkazu chcą gdzieś uchodzić, wpadł nagle pomiędzy nich, chwycił jednemu cugle i osadził na miejscu, aż koń siadł na zadzie, poczem drugą ręką zdjął jeźdźca z siodła jak piórko, postawił przed sobą i spytał głosem cichym, a strasznym:
– Dokąd tak spieszno, mości wachmistrzu?
– Ko-za-cy… – wyjąkał z trudem zapytany.

Wówczas wystąpiła Redlowi na wargach różowa piana, wąs się zjeżył, kły błysły, jak u wilka, a z gardzieli wyrwał mu się charkot niewyraźny. Dobył szabli i głownią rękojeści wymierzył błyskawicznie straszliwy cios między oczy wachmistrza, łupiąc czaszkę na drzazgi.
– To dla tchórzy! – ryknął.

Skoczył na wachmistrzowego deresza i z gołą szablą jął zataczać koliska po dziedzińcu, grożąc śmiercią każdemu, ktokolwiek krok postąpi bez otrzymania rozkazu. Ludzie stali cicho i pokornie, nie śmiąc głośniej odetchnąć, tak bali się gniewu starego pułkownika.

Ten wreszcie ochłódł nieco, a ocierając z szabli i z dłoni resztki mózgu i krwi wachmistrza, rzucił rozkaz:
– Trzydziestu najlepszych ludzi pójdzie pod Wolę i w razie napadu do dania sygnału bronić będą wejścia Moskalom do Mysłowa, reszta czeka w gotowości. Plutonowy Czerma, dokonać wyboru!

Rozkaz wypełniono natychmiast, choć do pikiety zgłosili się wszyscy na ochotnika, że istotnie trzeba było aż wybierać owych trzydziestu. Pułkownik zaś tymczasem popędził ze swym adjutantem do wsi. Tu sierżant Zawała prał na podwórzu pierwszej zagrody w wiadrze szmaty, któremi obwiązywał sobie poranioną głowę; dojrzawszy nadjeżdżających, cisnął szmaty w kubeł, wyciągnął się, jak struna, i czekał rozkazu. Pułkownik zaś rzekł:
– Ludzi zebrać, broń opatrzyć, być w pogotowiu.

Sierżant kazał trąbić. Zaczęli się ludzie szybko schodzić, ustawiać w dwa szeregi na gościńcu i czekać cierpliwie; ten i ów się przeżegnał, inny szeptał poranne pacierze lub odmawiał półgłosem różaniec. Po chwili dał się słyszeć tentent kilku koni i z jarczewskiego boru wyhynęło się czterech oficerów w półwojskowych mundurach. Zdarli szkapy przed pułkownikiem, a najstarszy szarżą spokojnym głosem raportował:

– Panie komendancie! Przed wschodem słońca z Jarczewa wyszło ośm rot Moskali i, stojąc teraz w Woli Mysłowskiej, szykują się do ataku na Mysłów.

– Jaki sprzężaj? – badał pułkownik.
– Cztery sotnie kozaków dońskich, dwie Czerkiesów, szwadron ciężkiej dragonji, cztery działa połowę i cztery roty piechoty.
– Kto dowodzi?
– Pułkownik Bałhanow.
– Dobrze. Waćpanowie z czyjej partji?
– My trzej od Langiewicza, a podporucznik Warszecki od Pustowójtówny. Przybyliśmy służyć pod pańskiemi rozkazami.
– Czy wam tam było źle?
– Źle, bo tamci teraz gromadzą się, więc są na razie bezczynni, a my przyszliśmy do partji Zielińskiego, bo nam pilno w ukrop!
– Dobrze, przyjmuję. Zieliński ciężko ranny, teraz ja dowodzę jego oddziałem.

Od strony Woli jakoś cicho, nie widać, ani słychać wroga. Ludzie posiadali na ziemi, nie psując wiele szyków, inni poopierali się o sztachety i żerdzie płotów lub pokładli się na chłodnej murawie. Wczoraj posnęli bez jadła prawie, więc dziś każdy klął psi głód, siarczystemi pieronami gęsto zamiatając i wyrzekając na „starsiznę”, że wzbraniała rekwizycji żywności we wsi. W tym duchu Wojtek rej wodził między wszystkimi.

– Gamajdy jezdeśta, niedołęgi, – prawił rozgłośnie – jo ta wczoraj zjotem musi z font śperki i ze dwa fonty chleba, a dziś jak zechcę, to woła zarznę, ale go sam zjem z kopytami, a woma nawet oguna nie ostawię, kiejśta takie niezdary!

– Idź, zarżnij, takiś chwat. Rodzonygo oćca między niedojdów sadzasz, przehero, pogański synu? – ozwał się urażony nieco ojciec,
– Panie pułkowniku, możno? Za trzy zdrowaśki wrócę…
– Wynoś się.

Wojtek jak sparzony czmychnął przez ogród do dwora. Tam czas jakiś kręcił się między budynkami, raz nawet nieźle batem oberwał przez plecy od jednego z konnych, czekających na dziedzińcu, przy której to okazji raczył wrzasnąć przeraźliwie – lecz w końcu przyprowadził do wsi ogromnego wołu i trzy barany. Podniósł się rwetes i bieganina i, podczas gdy jedni na dwóch podwórzach ćwiartowali zwierzynę, inni obnosili Wojtka na rękach dokoła rozpalonych za stodołami pięciu ognisk. Pozawieszano nad niemi ogromne sagany z wodą i powkładano mięsiwo; co nie weszło w sagany, to pieczono pozatykane na widły. Piechurzy rozbierali po chałupach miski i łyżki, żeby było czem i w czem spożyć dary Boże.

Południe ciepłego wrześniowego dnia już było blisko. Mięso dowarzało się w kotłach, ludzie siedzieli dokoła ognisk, paląc fajki i rozmawiając o sprawach bieżących, gdy nagle dała się słyszeć bezładna a gęsta trzaskanina karabinowa. Wślad za tem usłyszano oddalony zgiełk ludzkich głosów a po chwili ukazał się konny zdyszany, bez czapki na starej chabecie pianą pokrytej.

– Uchodźcie na Ksawerynów do Stanina, bo od Woli idzie ogromna siła Moskali – zakrzyknął, przypadłszy do biwakujących.
– Jakiej broni? – spytał pułkownik, dosiadając konia.
– Piechota i cztery armaty. Na mostku pod Wolą nasza pikieta wstrzymuje kozaków, lecz za dwa pacierze będzie skończone: nie wytrzymamy
– Wracaj!
– Rozkaz!
Konny znikł, jak widmo, a pułkownik huknął:
– W dwuszereg stawaj! Sekcjami od lewego prawo zachodź, maarsz! Kierunek: Ksawerynów!

Następnie wysłał do konnych posłańca, by powoli wycofywali poza wsią w kierunku Ksawerynowa, sam zaś ruszył z piechurami.
Zabębniły chłopskie stopy o ziemię, aż jękła, w mocarne łapy ujęli krzepko broń i z ponurą zaciętością spornym marszem przez Mysłów się przesunęli.

Wojtek tak się rozbiesił, że zdążył jeszcze zrzucić w ogniska kilka saganów z wodą, a mięso w piachu ubabrać; potem w przechodzie wyjął przez połę sukmany z jednego kotła łopatkę wołu, kopnął jeszcze nogą dwa sagany, że się wywróciły i pomknął do swoich. Tu mimo śmierci na karku, jaki-taki parsknął śmiechem na widok Wojtkowego ciężaru; Wojtuś jednak nie zważał na nic, tylko idąc przy ojcu, wyciągnął z kieszeni kawał sznurka mocnego, przywiązał końcami do szynki wołowej jak cięciwę do łuku i zawiesił to sobie przez ramię na plecy.
– Psiekrwie, kacabska wasza mać! – mruknął dość głośno – może chocia w grobie data mi zjeść ućciwy zuchelek bydlęcizny…
Doszli do końca wsi. Tu droga rozchodziła się w dwie strony: jedna idzie do Ksawerynowa, druga w lewo do Dychawicy. Poszli w lewo. Szli spiesznie czas jakiś, coraz bardziej zbliżali się do lasu dość dużego, będącego podszyciem stanińskich borów; pragnęli jaknajprędzej do owego lasu się dostać, tam bowiem przepadliby Moskalom w jednej chwili z oczu w haszczach, matecznikach i oparzeliskach. Byli już o jakie trzy staje drogi od owych lasów, gdy nagle z lewej strony dojrzeli chmury kozackiej czarniawy, pędzącej na karkach naszej kawalerji, zmykającej ze dworu i z mostka. Znać było, że kozacy umyślnie utrzymują pewną odległość od powstańców pędzonych, który bowiem zanadto się zbliżył, ten marł, jak gromem rażony, od polskiej szabli. Uciekający konni dosięgli lasu i skryli się w nim, jak w wałach fortecy.

Dońcy, wypuściwszy w ten sposób kawalerję polską, wichrowym lotem zabiegli naszym piechurom przed nosem i osaczyli prawe ich skrzydło między nimi a lasem, rozciągając się od Ksawerynowa do Dychawicy; dragonja szła na czoło od Dychawicy do Lisikierza, a Czerkiesi rwali na lewe skrzydło, zajmując przestrzeń od Lisikierza do dworu Mysłowa. Nasi, nie mając gdzie uchodzić, chcieli się cofnąć, by ujść na Jarczew, lecz zawróciwszy, spojrzeli prosto w cztery paszcze dział, a piechota nieprzyjacielska regularną ławą brała im tyły od Mysłowa do Ksawerynowa, łącząc się tam z Dońcami. Tak więc nieopatrznie znaleźli się w centrum straszliwego pierścienia, który wolno, a równo i nieubłaganie zaczął się ścieśniać.

Partyzanci w jednej chwili zrozumieli, że stąd nie ujdzie z nich nikt, to też ogarnęła ich furja, wściekłość, szał… Ścisnęli w rękach broń, aż chrzęstła i bez komendy, strasznym odskokiem, meteorycznym rzutem poszli na armaty. Śród Rosjan padła urwana gardłowa komenda i w tej chwili ryknęły wszystkie działa, gruchnęła jedna salwa karabinowa, potem druga, trzecia, czwarta, dziesiąta…Powstańców kilkunastu zwaliło się w brózdy i rządki niedokopanych kartofli, a reszta rozprysła się po polu jak stado wróbli; wówczas działobitnia straciwszy cel, zamilkła, tylko ogień karabinowy trzaskał bezładnie, gorączkowo, coraz szybciej, mieszając się z pukaniem powstańczych flint. Po jakimś czasie terkot karabinów ustał nagle, poczem zagrała trąbka: to kawalerja rosyjska szarżuje. Czerkiesi, Dońcy i dragonja ogromnym półksiężycem suną ku naszym, zgarniając Ich coraz bardziej i bardziej na piechotę, która nałożywszy bagnety na lufy karabinów, rusza do ataku. Suną więc coraz szybciej ze wszystkich stron, coraz bardziej zacieśniając swój śmiertelny pierścień, by zdusić jego środek – polską piechotę. Ta, widząc, że ratunku niema, postanowiła drogo sprzedać życie. Bez słowa komendy zebrali się wszyscy w mocną kupę plecami do siebie, a twarzami do wrogów, nadstawili broń swoją straszną: kosy — i w tej chwili spadł na nich huragan końskich piersi i kopyt, ostrych lanc, szabel i bagnetów

Jakoby się żelazne bramy piekieł rozwaliły. Ryk zarzynanych w straszny sposób ludzi, kwik kłutych kosami i widłami koni, jęk bitej ziemi, szczęk i trzask łamanej broni, charczenie konających, wrzaski i przekleństwa rannych, wycie rozjuszonego zapachem krwi kozactwa — wszystko to zmieszało się, skłębiło bezładnie i jak szatańskie przekleństwo zawisło nad ziemią. Co chwila z tego tumultu wyrywał się oszalały koń bez jeźdźca lub z porąbanym trupem na karku, to znowu z obrębu bitwy wysuwał się ranny i chyłkiem pełzał między rządkami kartofli. Wielu się w ten sposób ocaliło, lecz większość przygwożdżono do ziemi…


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.