Zbrodnia, kara, odkupienie, czyli dlaczego starosta łukowski budował kościół

Król Zygmunt III Waza. Fot. M. Szczygielska

 

 

 

 

 

 

Równo 400 lat temu, w niedzielę 15 listopada 1620 roku, miał miejsce jedyny w polskiej historii wypadek zamachu na życie króla. Były też w nim wątki łukowskie. I to niemałe.

 

 

 

 

Zamek i fara św. Jana na Panoramie Warszawy z ok. 1624 r. Fot. M. Szczygielska

Relacje świadków różnią się detalami, ale w ogólnym zarysie zdarzenie można zrekonstruować następująco. O godzinie 9 rano król Zygmunt III Waza zmierzał na sumę do fary św. Jana. Wszedł do kościoła bocznymi drzwiami od uliczki Dziekanii, kierując się wprost do ołtarza, poprzedzany przez senatorów i dworzan oraz marszałka dworu Łukasza Opalińskiego, który niósł laskę marszałkowską w górze na znak, że król jest obecny wśród poddanych. Tuż za królem szedł jego najstarszy syn Władysław Zygmunt (przyszły król Władysław IV), a za nim gwardia królewska.

Władysław Zygmunt. Fot. M. Szczygielska

Królewicz zatrzymał się na chwilę w drzwiach, żeby przeczytać przybite na nich pismo. W tym momencie zza drzwi wyskoczył młody szlachcic Michał Piekarski i trzykrotnie ugodził króla czekanem.

Replika czekana Piekarskiego na ekspozycji w Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Fot. M. Szczygielska

Pierwszy cios chybił, bo król akurat pochylił się do towarzyszącego mu biskupa. Drugi cios trafił w futrzaną czapkę, po czym ostrze zsunęło się na bark króla, kalecząc go w policzek. Obuch spadł wówczas ze styliska, więc za trzecim razem Piekarski uderzył króla samym drzewcem. Przed czwartym ciosem uchronił króla marszałek, który zablokował broń napastnika laską marszałkowską, a jednocześnie królewicz Władysław zdążył już dobyć szabli i ciął Piekarskiego szablą przez głowę, ścinając mu kawałek skóry z włosami (ten cząstkowy skalp do II wojny światowej znajdował się w zbiorach Muzeum Narodowego jako pamiątka zamachu). Broczący krwią Piekarski rzucił się środkiem kościoła ku głównemu wyjściu, roztrącając ludzi i wzbudzając popłoch.

Fara św. Jana – widok na ołtarz, kaplicę i boczne drzwi. Tu miał miejsce zamach. Fot. M. Szczygielska
Fara, nawa główna – tędy Piekarski biegł do wyjścia. Fot. M. Szczygielska

Dopiero w przedsionku pod chórem pochwycił go karmelita, który kwestował tam ze skarbonką, i oddał go w ręce gwardzistów.

Piekarskiego schwytał karmelita, kwestujący w kruchcie. Fot. M. Szczygielska

Rannym królem zaopiekował się biskup Marcin Szyszkowski, który kończył odprawiać mszę św. w bocznej kaplicy. Król, pośpiesznie opatrzony, przeczekał tumult w kaplicy, po czym został odprowadzony do zamku. Tymczasem po mieście krążyły już pogłoski o śmierci monarchy, zdradzie i Tatarach. Przypomnijmy – zaledwie kilka tygodni wcześniej pod Cecorą uległa zagładzie armia koronna ze swymi wodzami i Warszawa w pośpiechu okopywała się przed spodziewanym tatarskim szturmem, bo chan głosił, że jeszcze przed zimą napoi konie w Wiśle i przerobi warszawskie kościoły na meczety.

Piekarskiego poddano śledztwu, które miało wykazać motywy jego zbrodni. Badano, czy działał na polecenie tureckich agentów, a może mścił się na królu za wplątanie Rzeczypospolitej w wojnę z Turcją? Brano też pod uwagę pobudki osobiste – zemsta na królu za nałożenie na niego kurateli (kilka lat wcześniej komisja królewska uznała go za upośledzonego) albo za niedawne splądrowanie województwa sandomierskiego przez królewskich lisowczyków (dobra Piekarskiego znajdowały się pod Sandomierzem). Ostatecznie śledztwo dowiodło całkowitej niepoczytalności Piekarskiego, a wygłaszane przez niego brednie weszły nawet do przysłowia („pleść jak Piekarski na mękach”). Okazało się, że z powodu urazu głowy młodzieniec jest od dawna agresywny i niebezpieczny dla otoczenia, ma już jedno zabójstwo na swoim koncie, a ponadto cierpi na urojenia i to właśnie owe szatańskie wizje skłoniły go do zabicia króla.

Do legendy przeszła egzekucja Piekarskiego, wyjątkowa w swym spiętrzonym okrucieństwie. Ponieważ Rzeczpospolita nie miała wzoru postępowania w takich wypadkach, skopiowano scenariusz egzekucji francuskiego królobójcy Ravaillaca z 1610 roku. Po długotrwałych publicznych torturach, z przypalaniem, ucinaniem rąk po kawałku i szarpaniem szczypcami, na koniec rozerwano skazańca końmi, a poćwiartowane zwłoki spalono na placu zwanym Piekiełko (obecnie nie istniejącym).

Rachunek za egzekucję Piekarskiego, zbiory AGAD. Fot. M. Szczygielska

„Twierdzili potem różni ludzie, a ile przekupki białegłowy, iż widywać było na tamtym miejscu po kilka nocy światłość jakąś, jakoby świecę zapaloną. Prawda li nie twierdzę, bom sam nie widział, alem słyszał od różnych” – zanotował jeden z żołnierzy, przebywających wtedy w Warszawie. Duch potępieńca nawiedzać miał też korytarz, wiodący z zamku do fary, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Archidiecezji Warszawskiej (na ekspozycji można obejrzeć replikę czekana Piekarskiego).

Przejście z zamku do fary – tu straszy duch Piekarskiego. Fot. M. Szczygielska
Kurier Warszawski 23.10.1934, wydanie wieczorne

Gdzie tu wątek łukowski?

Otóż podczas śledztwa Piekarski zeznał, że o planowanym zamachu wiedziały dwie osoby: jego spowiednik, proboszcz warszawski, oraz jego opiekun prawny, starosta łukowski Erazm Widlica Domaszewski. O ile duchownego wiązała tajemnica spowiedzi, o tyle nic nie usprawiedliwia Domaszewskiego, który nie tylko sam przywiózł szwagra do Warszawy, ale jeszcze pozwalał mu się wałęsać samopas z czekanem w pobliżu osoby królewskiej. A przecież znaki były nieomylne: „w sobotę, gdy [Domaszewski] poń na wieczerzę przysłał, [Piekarski] powiedział, że teraz u niego post, i pościł zdrajca w piątek i sobotę”, podczas gdy starosta dobrze wiedział, że „ten zdrajca (…) od kilku lat króla zabić umyślał i na to przez sześć lat w piątki pościł i nabożeństwa rozmaite odprawował”. Toteż współcześni domagali się, aby prócz Piekarskiego ukarać też starostę łukowskiego: „karze nie powinien ujść również ten z jego krewnych, który przywiódł go na sejm, choć zdawał sobie sprawę, że wiedzie człowieka chorego na umyśle i zupełnie niespełna rozumu” – zapisał kronikarz królewski Stanisław Kobierzycki.

Starosta łukowski Erazm Widlica Domaszewski. Fot. M. Szczygielska

Dlaczego zatem Domaszewski nie poniósł kary? „Uratowała go jedynie łagodność najlepszego króla, który całe zdarzenie zniósł z wielkim spokojem ducha” – uważa Kobierzycki. Zresztą Zygmunt prosił też o darowanie winy Piekarskiemu, a na dowód, że nie żywi doń urazy, posyłał mu do więzienia posiłki z własnej kuchni. (Sędziowie nie mogli jednak uniewinnić zamachowcy, którego czyn był zamachem nie tylko na osobę Zygmunta, co na majestat Rzeczypospolitej). Podsumowując proces, uczestnik tych wydarzeń, książę A.S. Radziwiłł, w swoim pamiętniku całkowicie zdjął odium winy z Domaszewskiego, utrzymując, że Piekarski „różnych potrwożył, niewinnie oskarżając jednego opiekuna i proboszcza warszawskiego, jakoby wiedzieli o tym zamachu, lecz przed śmiercią to odwołał”.

Niemniej „ulica” wiedziała swoje i nie wybaczyła naszemu staroście tak łatwo. W różnych pamiętnikach i relacjach powtarzają się plotki, że to nieuczciwe machinacje majątkowe Domaszewskiego skłoniły jego szwagra do królobójstwa. Niesłusznie uczyniony wariatem, ograbiony z majątku i zaniedbany materialnie „Michałek” miał targnąć się na życie królewskie ze złości na szwagra; a choć ta argumentacja nie trzyma się kupy, zyskała zaskakującą popularność.

Domaszewskiego i bez tych plotek musiało gryźć sumienie, że przez swe zaniedbanie nie tylko naraził monarchę na niebezpieczeństwo (a był gorliwym regalistą), lecz także dopuścił do skazania na śmierć brata swej żony. Być może zapragnął odkupić swoją winę jakąś pobożną fundacją, gdyż kilka lat później rozpoczął starania o sprowadzenie do Łukowa zakonu bernardynów, uwieńczone powodzeniem w roku 1629. Wspierał go w tych działaniach biskup Marcin Szyszkowski – ten sam, który ratował króla chwilę po zamachu, a w listach nazywał Domaszewskiego „swym przyjacielem”. Nowy łukowski kościół, zbudowany kosztem starosty, zyskał pokutne i ekspiacyjne wezwanie Świętego Krzyża (obecnie Podwyższenia Krzyża Świętego).

Kościół pobernardyński w Łukowie w wersji z XVIII w. Fot. M. Szczygielska

Jak wiadomo, Domaszewski sprowadził też do Łukowa rzemieślników z Niemiec i Śląska, dla których zakupił grunty Cieszkowskie, a podczas bezkrólewia po śmierci Zygmunta III na własny koszt zaciągnął wojska do obrony powiatu łukowskiego. Nie szczędził więc pracy ani grosza na rozwój gospodarczy i zapewnienie bezpieczeństwa ziemi łukowskiej.
Pragnąc przysłużyć się Polsce także na polu militarnym, w roku 1626 Erazm Widlica Domaszewski wystawił chorągiew jazdy kozackiej (pancernej) na wojnę ze Szwedami. Król chyba przebaczył Domaszewskiemu jego dawną winę, bo kiedy wojska królewskie wkraczały do Torunia w sierpniu 1626 roku, to właśnie chorągiew Domaszewskiego dostąpiła zaszczytu maszerowania na ich czele.

Rekonstrukcja pochówku Erazma Widlicy Domaszewskiego w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach. Fot. M. Szczygielska

 

Tekst i fotografie Małgorzata Szczygielska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.