Wszyscy na front osadniczy – pionierzy polskości z ziemi łukowskiej

Jedno z najstarszych zdjęć. W tle poniemiecki dom w Starym Tomyślu

W 1945 roku Polska znalazła się w nowej, powojennej rzeczywistości. Po konferencji w Jałcie zachodnią granicę kraju ustalono na linii Odry i Nysy. Polska otrzymała tereny zamieszkałe dotychczas głównie przez przez ludność niemiecką. Rozpoczęła się zakrojona na szeroką skalę akcja przesiedleńcza na tzw. Ziemie Odzyskane.
Do przesiedlenia się na tereny zachodnie zachęcała m.in. prasa obiecując osiedlenie w „krainie mlekiem i miodem płynącej”.

 

 

 

SPUŚCIZNA PIASTOWSKA

Na zachód obejmować spuściznę piastowską – grzmiał artykuł w Gazecie Łukowskiej (2/1945).
Pokonany szwab, jak spłoszony złodziej, porzucił zrabowany nam przed wiekami skarb – ziemię piastowską i uciekł do swego faterlandu. Miododajne i złotodajne tereny znowu wracają do swych prawych właścicieli i czekają na objęcie i zorganizowanie.
Wzorowo urządzone zagrody, okolone wieńcami kwitnących sadów, przepełnionych aromatem świeżego miodu, zebranego z kwietnych łąk i łanów nadodrzańskich, opustoszałe, bogato wyposażone warsztaty rzemieślnicze, dobrze zorganizowane przedsiębiorstwa handlowe, hale olbrzymich nieczynnych fabryk i hut czekają na gospodarzy, którzy je obejmą i puszczą w ruch”
Aby utrzymane w kulturze ziemie zachodnie nie ugorowały, Ministerstwo Rolnictwa i Reform Rolnych organizuje bezpłatne przejazdy dla tych, którzy zdecydują się na przesiedlenie. Pierszeństwo mają właściciele lichych mało urodzajnych, podmokłych lub piaszczystych, nie nadających się do uprawy gruntów, posiadacze karłowatych gospodarstw oraz rolnicy przesiedleni zza Buga. Zgłoszenia na wyjazd kierować należy przez sołtysów i wójtów do Powiatowego Komitetu Przesiedleniowego w Łukowie. Szczegółowych informacyj w sprawie wyjazdów na zachód udzielają urzędy gminne i miejskie – pisała Gazeta Łukowska

Kto powinien pojechać ? Powinni pojechać ludzie przedsiębiorczy i rzutcy ażeby tam zorganizować życie gospodarcze, powinni pojechać absolwenci szkół rolniczych, organizatorzy spółdzielni spożywczych i rolniczych, rolnicy gospodarstw karłowatych: powinna pojechać inteligencja pracująca – księża, nauczyciele, lekarze, aptekarze, rzemieślnicy i kupcy, słowem wszystkie zawody, które stworzą z ziem zachodnich bastion polskości – pisała Gazeta Łukowska
Początkowo warunkiem wyjazdu było przekazanie na skarb państwa dotychczasowej własności, potem jednak zrezygnowano z tego wymogu. Obiecywano, że przesiedleńcy nie będą ponosili żadnych opłat, akty własności miały być tak przygotowane, że ten komu zostanie przydzielona ziemia, będzie jej właścicielem.
Przed pionierami roztaczano wizję spełnienia misji krzewienia polskości.
Nikt nie może negować naszych praw historycznych do ziem zachodnich – pisała Gazeta Łukowska (3/1945) – Musimy zdać egzamin z naszej tężyzny i sprawności organizacyjnej. Jeśli chcemy aby te ziemie były nasze musimy tam być! – czytamy w artykule.

 

ORGANIZACJA AKCJI PRZESIEDLEŃCZEJ
 W wyniku prowadzonej na szeroką skalę akcji agitacyjnej mieszkańcy przeludnionych po wojnie powiatów z Lubelszczyzny czy okolic Krakowa (w powiecie łukowskim na 1km2 przypadało około 84 osób) kuszeni otrzymaniem na własność jednego, a jeśli zajdzie potrzeba dwóch gospodarstw, wyrażali chęć zajęcia nowych terenów. W planach były wycieczki w miejsca przesiedlenia, w celu wyboru siedliska.
Akcją przesiedleńczą na Lubelszczyźnie kierował Wojewódzki Komitet Przesiedleńczy, na czele z wojewodą. Pierwsze repatriacje dotyczyły głównie mieszkańców wysiedlonych przez Niemców z terenów m.in. Wielkopolski, którzy pragnęli wrócić do swoich gospodarstw.
Początkowo PUR otrzymał dwa pociągi towarowe, które jednak składały się głównie z wagonów osobowych. Z uwagi na to, że przesiedlano głównie ludność rolniczą z inwentarzem i majątkiem ruchomym, miano do akcji włączyć 95 pociągów wahadłowych towarowych. Dla Lubelszczyzny przeznaczono 9 z nich, miały kursować do Piły.
Najpierw na Ziemie Odzyskane wysyłane były grupy ludzi, które miały rozpoznać teren i warunki tam panujące, a dopiero później kierowano tam osadników.

Pierwszy pociąg w ramach akcji „Zachód” odjechał z Łukowa 28 czerwca 1945 roku. Pionierzy byli uroczyście żegnani przez mieszkańców na czele z Fitasem i Zborowskim.

Jak podaje Mariusz D. Bednarski, w „Z problematyki przesiedleń ludności w Lubelskiem po II wojnie światowej”, Wojewoda Lubelski w piśmie z 30 maja 1946 roku informuje, że z powiatu łukowskiego wyjechały 54 rodziny (232 osoby) na 52 gospodarstwa. W 1948 z powiatu wysłano 375 rodzin (1330 osób) a na rok 1949 planowano przesiedlić 450 rodzin (1800 osób).

Początkowo zasiedlano małe i średnie gospodarstwa. W kolejnej fazie do podziału były duże folwarki. Jak informowała w odezwie Rada Społeczna Osadnictwa Spółdzielczo-Parcelacyjnego w Łukowie, akcja zasiedlania odbywała się w sposób planowy i zorganizowany. Każdy powiat wysyłający mieszkańców miał być powiązany z powiatem, który miał przyjąć osadników, a ich wybór miał być uwarunkowany „podobieństwem warunków przyrodzonych. Folwarki miały być rozparcelowane na majątki od 7 do nawet 20 hektarów. Na jeden folwark miała przypadać jedna grupa, najlepiej żeby pochodziła z tej samej miejscowości. W 1946 wysyłano osadników na północ – w okolice Szczytna. Wysłana tam delegacja, mająca zbadać tereny określiła, że „warunki osiedlenia są zupełnie możliwe”.

ANI IGŁY ANI WIDŁY – JAK RZECZYWIŚCIE WYGLĄDAŁ OBIECYWANY RAJ

W 1945 roku z Zastawia na zachód wyjechali moi dziadkowie – Bronisława i Bartłomiej Bilscy. Powiat nowotomyski, do którego jechali był przed wojną powiatem granicznym. W niektórych wsiach, prawie do końca wojny dominowali Niemcy, inne były cały czas polskie.
Dziadków nie zwiodła jednak do końca ideologia wpajana Polakom przez rząd. Mieli nadzieję, że będzie im łatwiej, jednak „szerzenie polskości” nie było ich celem.
Mój dziadek wracał w okolice z których został wysiedlony wraz ze swoimi rodzicami w 1940 roku, babcia wyjeżdżała z mężem w tereny sobie całkowicie nieznane, będąc w ciąży.
Bartłomiej nie wracał jednak do domu, który musiał opuścić, ale do sąsiedniego powiatu, na gospodarstwo poniemieckie. W Wielkopolsce pozostała jego rodzina – siostra i bracia z dorosłymi dziećmi, którzy podczas okupacji pracowali u miejscowych bauerów.

Bronisława i Bartłomiej Bilscy w otoczeniu rodziny i znajomych – Stary Tomyśl

To właśnie bratankowie upatrzyli dla niego gospodarstwo w Starym Tomyślu. W jego skład wchodził dom z czerwonej cegły, na podmurówce z kamienia, kryty dachówką, drewniana stodoła kryta strzechą, murowane zabudowania gospodarcze i piwnica oraz 7 hektarów ziemi.

Rok 1981. W tle poniemiecki dom, w którym w 1945 roku osiedlili się Bronisława i Bartłomiej Bilscy
Lata 80-te XIX wieku. W tle drewniana poniemiecka stodoła, kryta strzechą

Jak bardzo różniło się to gospodarstwo od drewnianych chatek pod strzechą w powiecie łukowskim ! Duży dom, z kuchnią, sienią, czterema pokojami i obszernym strychem służyć miał tylko jednej, nowozałożonej rodzinie ! Opuszczone przez Niemców gospodarstwo, wraz z całym dobytkiem nieruchomym i ruchomym, którego poprzedni właściciele nie zdążyli lub nie mogli ze sobą zabrać miało trafić na własność nowych osiedleńców. Ziemia, w kilku kawałkach, nie musiała być dzielona pomiędzy kolejnych członków rodziny!

Bartłomiej, po kilkuletniej tułaczce podczas której na wysiedleniu, w ciągu tygodnia zmarli jego rodzice, wracał w strony rodzinne, między swoich. Wiedział, że mógł liczyć na ich pomoc. Bronisława, nie znając nikogo z rodziny męża, jechała wraz z nim, mając zapewne nadzieję na łatwiejsze życie na zachodzie, niż w Zastawiu, gdzie kilkuhektarowe gospodarstwo po ojcu należało podzielić między nią i rodzeństwo.

Snute przez organy prasowe wizje łatwego życia i dorobku nie miały niestety wiele wspólnego z rzeczywistością.
Po kilkunastodniowej podróży w bydlęcym wagonie Bilscy trafili do „załatwionego” przez rodzinę gospodarstwa. Dom i zabudowania stały puste – nie było nawet śladu po pozostawionym przez Niemców majątku. „Ani igły, ani widły” – jak mówiła babcia. Jedyną rzeczą, której nie wynieśli szabrownicy i sąsiedzi był obraz, który do dziś pozostaje w naszej rodzinie. Przedstawia on Pana Jezusa a pod nim znajdował się napis w języku polskim i niemieckim: Serce Pana Jezusa. Heil herz Jezu. Babcia mówiła, że pewnie dlatego ludzie bali się go zabrać.

Obraz Serce Pana Jezusa – jedyny przedmiot, który znajdował się w poniemieckim domu, w którym osiedlili się moi dziadkowie
Wyklejka za obrazem – niemieckie i polskie gazety

 

Z pewnością podobnie wyglądały inne gospodarstwa, na które, pełni nadziei, przyjeżdżali nowi mieszkańcy. Osiedleńcy nie otrzymywali domów i ziemi za darmo – ciężką pracą i tzw. kontyngentami musieli za nie zapłacić. Trwało to często kilkanaście lat.

 


Niełatwe bywały też kontakty z sąsiadami. Jeśli przesiedleńcy trafiali na tereny, na których wcześniej mieszkali także Polacy, zderzali się często z inną mentalnością czy zwyczajami i zmierzyć się musieli z niechęcią miejscowych. Moja babcia, chodząc na grzyby i zbierając surojadki i podolszówki, posądzana była o chęć otrucia męża 😉 Z czasem kontakty ułożyły się pomyślnie, różnice zacierały się, sąsiedzi pomagali sobie w pracy na roli, zapraszani byli na uroczystości, stawali się chrzestnymi, przyjaciółmi… Nasza znajomość, mimo sprzedaży gospodarstwa i śmierci najstarszych pokoleń trwa do dziś.

A tak po latach wspominała początki swojego życia w Wielkopolsce moja babcia:

Jak wojna się kończyła to mąż starał się o mieszkanie na zachodzie. Zaprosił do nas rodzinę, ale nikt nie przyjechał.
Michał i Irena Bilscy byli u Niemca w Róży. Michał poszedł do wojska, a Irena została. Jak Niemców wysiedlili to była sama na gospodarce. Jany jej pomagali.
Urząd Ziemski nakazał, że nie można mieć dwóch gospodarstw. Jany zostali w Wąsowie, a niemieckie wziął Antoniewicz
Postanowiliśmy jechać do Bartka braci. Jechaliśmy bydlęcym wagonem przez 11 dni. Deszcz padał, było mokro. Jak nas odstawiali na bocznicę to nawet po 2 dni staliśmy. Byłam wtedy w ciąży. Jak przyjechaliśmy do Janów, to Jan powiedział, że jest wolne gospodarstwo poniemieckie. Poszliśmy tam zobaczyć, a tam nic nie było, same ściany. Wszystko było wyniesione, ale mi się podobało i chciałam to objąć. Jan nam bardzo pomógł- przyniósł nam meble, naczynia. Jak zdecydowaliśmy się zostać Urząd Ziemski wszystko oszacował, ale źle zrobiliśmy, bo najpierw naznosiliśmy meble, a oni dopiero potem oszacowali. Adam nam pomagał, codziennie przychodził. Spłaciliśmy wszystko do ostatniego grosza.
Jak przyszliśmy to były trzy krowy i koń- wszystko u Banachowiczów. Mieszkali tam wtedy Chenicze, bo Banachowicze byli wysiedleni. My dostaliśmy tylko jedną krowę, miałam sobie wybrać, którą chcę. Wybrałam wysokocielną, zostawili nam też jedną świnię. Konia od nas zabrali nie wiadomo, czemu. Dostaliśmy potem konia z UNRY, miał trzy lata, ale musieliśmy go wszystkiego nauczyć.
W sierpniu w 1945 urodziła się Tereska. Jak była mała to wprowadziła się do nas Kaczmarkowa- wdowa po Niemcu. On był podłym klucznikiem w więzieniu w Poznaniu. Potem jego wsadzili do więzienia. Ona została z trójką dzieci. Zwróciła się po pomoc do rodziny w Starym Tomyślu. Dali jej mieszkanie gdzie potem mieszkał Kapela. Potem przyszła do nas czy by nie mogła u nas mieszkać. My mieszkaliśmy od ścieżki, a duży pokój był wolny. Bardzo nam się przydała, bo mieliśmy małe dziecko i było dużo roboty. Rozstaliśmy się w gniewie, bo oskarżyła nas o kradzież. A to było tak, że do Dusznik wrócił ten Olech co był naszym świadkiem na ślubie. Odwiedził nas z żoną i dziećmi. My poszliśmy w pole a Olechowa została z dziećmi. Jak nas nie było to ona przeszukała mieszkanie i nas okradła. Nam zabrała bieliznę i zegarek a Kaczmarkowej pieniądze. Wysłała z tym starszego syna do domu. Kaczmarkowa przyszła i powiedziała, że się wyprowadza, bo nie będzie mieszkać ze złodziejami. Byłam zaskoczona, bo nie wiedziałam, o co chodzi. Dopiero później się zorientowałam, jak zobaczyłam, że nam też coś zginęło.
W 1947 urodził się Rysiek. Jak dzieci były małe to przyjechała do nas moja matka. Tereska podeszła do mnie i się spytała: „ Mama, a to jest naprawdę nasza babcia?”
Jak Tereska poszła do podstawówki to babcia pojechała raz do Zastawia, ale potem wróciła i więcej nie pojechała.

 

                                                                                             ***

W swojej pracy często spotykam się z ludźmi starszymi, dziś ponad 80-cio letnimi, którzy jako dzieci po wojnie przyjechali na tereny zachodnie ze wschodu, z Lubelszczyzny czy zza Buga. Co niezwykle ciekawe, ci ludzie do dziś, mimo kilkudziesięciu lat mieszkania w Wielkopolsce, mówią z charakterystycznym wschodnim akcentem i pamiętają dobrze swoją niezwykłą podróż ku obiecanemu, lepszemu życiu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Time limit is exhausted. Please reload CAPTCHA.